czwartek, 6 grudnia 2012

Przeszłość czająca się w zaułkach ulic Barcelony

P:
źródło: merlin.pl
Wciąż pamiętam ów świt, gdy ojciec po raz pierwszy wziął mnie ze sobą w miejsce zwane Cmentarzem Zapomnianych Książek. Szliśmy ulicami Barcelony (...). - Danielu, to, co dzisiaj zobaczysz, masz zachować wyłącznie dla siebie  - ostrzegł mnie ojciec. - Nikomu ani słowa. Nikomu. Nawet twojemu przyjacielowi Tomasowi. - Nawet mamie? - spytałem cichutko. Ojciec westchnął, ukryty za tym swoim smutnym uśmiechem, który jak cień towarzyszył mu nieodłącznie przez całe życie. - Nie, oczywiście, że nie - odparł, spuszczając głowę. - Przed nią nie mamy tajemnic. Mamie możesz mówić wszystko.
Powszechnie znana jest prawda, że aby zacząć czytać książkę, musi ona nas uwieść pierwszą stroną. Niektórzy radykaliści mówią nawet 
o pierwszym zdaniu. Ja nie jestem tak wymagająca, mnie musi zainteresować pierwsza strona. Gdy przeczytałam więc pierwszy dialog o "Cmentarzu Zapomnianych Książek" (z chęcią byłabym grabarzem, stróżem, dozorcą, kimkolwiek! w takim miejscu) i oczywistość tego, że przed mamą nie ma się tajemnic, już byłam oczarowana i z chęcią kontynuowałam romans z Cieniem wiatru. Romans, jak to romans, pełen jest namiętności, wzlotów, "achów", niecierpliwości, zdenerwowania, czasem krzyków, odrzucenia i z powrotem namiętności, wzlotów... Zanim przejdę do rzeczonych namiętności, opiszę  pokrótce fabułę, w końcu ona jest w książce najważniejsza.
Głównym bohaterem jest... i tu problem, kto?

1) Daniel - ów młody chłopak, którego ojciec prowadzi na wspomniany Cmentarz, by tam wybrał sobie jedną książkę, którą "adoptuje". Książka ta, to tytułowy Cień wiatru, której treścią Daniel jest zachwycony i właśnie-oczarowany. Wkrótce w życiu chłopca zaczynają się dziać różne dziwne i straszne rzeczy. Pojawia się przerażająca postać poparzonego, ze zniekształconą, spaloną twarzą człowieka, który chce wejść w posiadanie nowego nabytku Daniela, czy to przez kupno, czy później - przez groźby... Zaintrygowany tym chłopak, chce się dowiedzieć dlaczego ta "zapomniana książka" budzi tyle emocji wśród antykwariuszy i tajemniczego człowieka oraz przede wszystkim pragnie się dowiedzieć, co się stało z jej autorem. Gdy tylko zaczyna swoje śledztwo okazuje się, że otwiera przysłowiową puszkę Pandory. Trup ściele się gęsto, chciałoby się powiedzieć. Może nie szczególnie gęsto, ale szczególnie nieprzyjemnie, niemniej jednak - ściele się.

2) Julian Carax - autor Cienia wiatru. Ten, którego ślady w Barcelonie próbuje odnaleźć Daniel, a którego z nieznanych nam, do pewnego momentu przyczyn, poszukuje także sadystyczny inspektor Fumero z wyraźnie złymi zamiarami. Z każdą stroną dowiadujemy się czegoś nowego o Julianie, nie zawsze prawdziwego, ale często zaskakującego. Dowiadujemy się wiele o jego dzieciństwie, burzliwej młodości i wielkiej miłości, która była jego przekleństwem (tu prosi się o zdanie jak z reklamy: dlaczego przekleństwem? Dowiedz się już teraz kupując książkę na stronie www... :). Losy Juliana i Daniela splatają się ze sobą tak bardzo, że już nie sposób powiedzieć, kto jest głównym bohaterem książki, niemniej jednak losy te są tragiczne aż do wielkiego finału ( i tu znów: dowiedz się już teraz... :)
3) Hmmm... jako głównego bohatera określiłabym tu jeszcze Barcelonę. Drugie zdanie książki: Szliśmy ulicami Barcelony, jest wytyczną całej książki. Wszyscy bohaterowie, ci główni i ci pomniejsi, przemierzają ulice miasta wzdłuż i wszerz, a Carlos Ruiz Zafon opisuje je w mistrzowski sposób. Przypuszczam, że książka ta, dla tych którzy odwiedzili hiszpańskie miasto, będzie niemałą przyjemnością, podróżą po znanych sobie miejscach, tak szczegółowo opisanych, że z pewnością odnajdą tam też swoje wspomnienia.
Wracając do mojego romansu. Zafon jest niewątpliwie mistrzem słowa. Wielu autorów zapomina o tym, że fabuła, choć jest najważniejsza, to jednak nie wszystko. Trzeba ją jeszcze ubrać w słowa. Naprawdę wiele książek odłożyłam, nie doczytawszy do końca, ze względu na karygodny (tylko jak ich ukarać?) styl. Niestety, najczęściej byli to autorzy amerykańscy, ale nie jest to reguła rzecz jasna. Ale tak, odeszłam od tematu, Zafon! Czytanie zdań, które wyszły spod jego pióra, to czysta przyjemność. Gdy męczyła mnie już sama książka (naprawdę długo ją czytałam, nie mogąc zmęczyć) i miałam pokusę odłożenia jej na półkę, gdzie pewnie by się tylko kurzyła, chęć przeczytania pięknych zdań zwalczała pokusę. Owe piękności to nie perełki w tej książce, a standard. Może coś zacytuję, by nie być gołosłowną. Wyrastałem pośród książek, zaprzyjaźniając się z niewidzialnymi postaciami żyjącymi na rozsypujących się w proch stronach, których kolor mam do tej pory na palcach (...). Przyjemność czytania, przekraczania tych drzwi, jakie otwierają ci się w duszy, całkowitego poddania się wyobraźni, pięknu i tajemnicy fikcji i języka, wszystko to było mi dotąd nieznane i obce. Czyż te zdania nie są piękne? Rzecz jasna to pytanie retoryczne, bo piękne one są nad wyraz. Jednak, by co poniektórym nie wydawało się, że jest to babska powieść i to powieść pisana "natchnionym bełkotem", zacytuję mojego ulubionego bohatera tejże powieści, noszącego wdzięczne nazwisko Fermin Romero de Torres, a posługującego się stylem, jakiego każdy wytrawny donżuan, bądź też oszust, czy szpieg mógłby mu szczerze pozazdrościć. A to wszystko jeszcze okraszone sporą dawką humoru: Jesusę mylono we wsi ze mną (siostra Fermina), bo biedaczce nigdy nie urosły piersi, a golić się zaczęła wcześniej niż ja. Umarła na suchoty, mając dwadzieścia dwa lata, w stanie nietkniętego dziewictwa i skrycie zakochana w świętoszkowatym księdzu, który spotykając ją na ulicy, nieodmiennie witał słowami: "Witaj, Ferminie, kawał chłopa zaczyna się z ciebie robić'. (...) Przeznaczenie zazwyczaj czeka tuż za rogiem. Jakby było kieszonkowcem, dziwką albo sprzedawcą losów na loterię: to jego najczęstsze wcielenia. Do drzwi naszego domu nigdy nie zapuka. Trzeba za nim ruszyć.
Mimo tych niewątpliwych walorów literackich, książkę przemęczyłam. Zastanawiam się sama dlaczego. Fabuła jest nieco rozwleczona, troszkę za bardzo, co sprawiało, że miałam ochotę zakończyć jej czytanie. Ja bym ją trochę przyspieszyła (być może książka straciłaby wówczas zupełnie na wartości, co jest wysoce prawdopodobne, niemniej jednak tak bym zrobiła). Całość utrzymana jest w bardzo mrocznym i osaczającym klimacie rodem z filmu Siedem. Jeśli ktoś lubi takie klimaty (podkreślam klimaty, nie intrygę), to Cień wiatru na pewno mu się spodoba. Dla mnie - zbyt przytłaczający. Nie podobało mi się, i to bardzo, to, że wszystkie zdarzenia w książce, mocno zawikłane, wiodące bohaterów do nieuchronnego i tragicznego końca, są tłumaczone przez jeden długi monolog i jeden długi list. Jakby autorowi zabrakło pomysłu, jak wyjść z tych wszystkich zaułków, w jakie poprowadził swych bohaterów.
Dla mnie to spore minusy, niemniej jednak powieść napisana jest pięknym stylem, z dużą dozą humoru, która daje nam lekki oddech wśród osaczających nas coraz bardziej cieni Barcelony, złych ludzi i wracającej przeszłości. Czytelnika czeka również sporo ciekawych i zaskakujących  zwrotów akcji, co jest niewątpliwym plusem. Choć do książki raczej nie wrócę, jednak mogę ją spokojnie polecić każdemu.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Chleba i igrzysk!


M:
źródło: merlin.pl
Suzanne Collins idealnie trafiła z „Igrzyskami śmierci”. Po dzikim „zmierzchowym” szale, czytelnicy zmęczeni brokatowym romansem między niezdecydowaną Bellą i błyszczącym w słońcu (z ledwością powstrzymałam porównanie do psich genitaliów) Edwardem, mogą zatopić oczy w ciekawej lekturze. Akcja powieści toczy się w totalitarnym kraju powstałym na ruinach Ameryki Północnej. Państwo Panem, którego stolicą jest Kapitol, co roku organizuje Głodowe Igrzyska, aby przypomnieć obywatelom swoich 12 Dystryktów, że nie warto wzniecać buntów przeciwko kapitolskiemu establishmentowi. Rokrocznie zostają wylosowani dwaj „ochotnicy” z każdego Dystryktu, którzy na arenie toczą między sobą walkę o zwycięstwo w Igrzyskach, co jest równoznaczne z przeżyciem.

Ochoczo nagrodzę brawami panią Collins za rewelacyjny pomysł!
 W opisie wypaczonej i zdegenerowanej moralnie klasie rządzącej, która bawi się kosztem swych obywateli, jednocześnie pokazując im ich miejsce w szeregu, dopatruję się inspiracji w genialnym dziele G. Orwella „Rok 1984”. Wieczna inwigilacja zawodników i bezustanne transmisje telewizyjne z areny przywodzą na myśl programy typu Big Brother, Bar czy Dwa Światy (innych tytułów nie pamiętam; za wszystkie, które wymieniłam, serdecznie żałuję i postanawiam się poprawić i więcej nie grzeszyć, kalając usta ich tytułami). Suzanne Collins niezwykle celnie utrafiła w, być może nie do końca uświadomione, potrzeby współczesnych ludzi. W każdym człowieku jest pewna „szpiegowska” cząstka. Nie ma innego sposobu na wyjaśnienie fenomenu programów reality show; nie wspominając tu o ustawicznym śledzeniu życia celebrytów czy choćby własnych znajomych na Facebooku. Lubujemy się w odkrywaniu czyichś tajemnic i włażeniu w ubłoconych buciskach w sferę prywatną. Collins sprytnie połączyła ten fakt z agresją i przemocą, które są teraz tak naturalne. W powieści zawodnicy od razu stawiani są w sytuacji nienawiści, ponieważ przeżycie jest możliwe tylko w przypadku wyeliminowania konkurentów. Tworzą oni zespoły, ramię w ramię zabijając innych, by po chwili uśmiercić dotychczasowego kompana. Czy może być coś bardziej fascynującego? Och, nie zaprzeczajcie, nie ma! Wystarczy przypomnieć sobie dwa programy: Modelki, emitowane na telewizyjnej jedynce oraz tvn-owskie Top Model. Pierwszy program przeszedł praktycznie bez echa, pamiętają o nim pewnie jedynie uczestniczki i ich rodziny. Powód? Dziewczyny w programie wzajemnie się wspierały i pocieszały w chwilach kryzysu. Producenci Top Model przyjęli odmienną - i jak się okazało, skuteczniejszą – taktykę. Niektóre dziewczyny faworyzowano, aprobowano ostrą i bezkompromisową rywalizację, co zaowocowało popularnością programu oraz w efekcie dwoma kolejnymi edycjami. „Człowiek człowiekowi wilkiem” – jakie to prawdziwe… Jaki jest powód tak wielkiego zainteresowania uwłaczającymi tematami? Posługując się słowami G. Miecugowa - czy „nieszczęściem jest odbiorca”, którego potrzeby duchowe są równe potrzebom langusty czy też bardziej jesteśmy przychylni słowom M. Max Kolonko, że to „media ogłupiają naród”? Przypomina to spór o pierwszeństwo kury i jajka.

W każdym razie pomysł Suzanne Collins trafił na żyzną glebę, stąd wielki sukces powieści. Zaprawdę powiadam Wam, powieści wciągającej i wartej przeczytania, choć miejscami naiwnej. Zakończenie mnie osobiście rozczarowało – zbytnio kojarzyło się z sytuacją ze Zmierzchu, gdzie bohaterka jest rozdarta wewnętrznie pomiędzy niejednoznacznymi uczuciami żywionymi do dwóch chłopaków. Jednakże, zważając na fakt, iż jest powieść młodzieżowa, występowanie takich elementów jest w pełni uzasadnione. Zatem polecam!

P:

Przyłączę się ochoczo do braw nagradzających panią Collins za rewelacyjny pomysł! Książka jest niezwykle wciągająca, o czym świadczy choćby to, że przeczytałam ją w jeden dzień. Rzecz jasna musi chwycić za serce obraz dzieci z biednych dystryktów, które walczą między sobą na śmierć i życie (a zwłaszcza na śmierć) ku uciesze bogatej gawiedzi. A już fakt, że główna bohaterka przypomina żeńską wersję Robin Hooda, ucierającą nosa zarozumiałym, pysznym bogaczom, przez swe niezwykłe umiejętności, jak i niewyparzony język sprawia, że stoimy za nią całym sercem. Życzymy jej, by wymordowała wszystkich dokoła! Tak tak, przychylam się i do tej opinii, że z chęcią oglądamy, czy czytamy takie opisy. Choć nie! Niech wymorduje wszystkich poza jednym, któremu na końcu padnie w ramiona. Wówczas mamy fabułę doskonałą.

Ja jednak na oklaskach za pomysł muszę zakończyć pochwałę tej książki. Toteż...zupełnie jej nie polecam... Od pierwszych stron nad wyraz irytowało mnie zastosowanie w narracji pierwszej osoby, co skutecznie wzmocniło infantylizm postaci. Przypuszczam, że taki zabieg literacki miał spowodować, iż będziemy się bardziej identyfikować z główną bohaterką. Jednak setki lat historii literatury, gdzie opasłe tomiska i wciągające powieści pisane w trzeciej osobie liczby pojedynczej skutecznie udowadniają, że taka narracja nie sprawia, że stoimy tylko i wyłącznie z boku. Może przykład? Proszę uprzejmie: Robię mu miejsce w śpiworze. Opieramy się o ścianę groty, kładę mu głowę na ramieniu, a on mnie obejmuje. (...) Doskwiera mi nie tylko pragnienie, lecz i głód. Biorę więc nóż i zbliżam się do pnia jednej z sosen. Odcinam zewnętrzną warstwę i zeskrobuję solidną porcję miękkiej, wewnętrznej kory. Idę i powoli przeżuwam uzyskaną masę (...) Przykłady można mnożyć niemalże bez końca, aż do ostatniego zdania Igrzysk, gdyż na każdej stronie atakują nas myśli, postanowienia, wszechobecne "ja ja ja". Zabieg ten być może służyłby całości, gdyby odnosił się jedynie do wspomnień Katniss, czy też do jej przemyśleń potraktowanych jako urozmaicenie zwykłej narracji. Jak widać, nie jest to powieść pisana wysokim językiem, toteż można ją polecić młodzieży, ale młodzieży, która ledwie zyskała ten status. Choć i tu bym się zastanowiła, gdyż to, co czytamy kształtuje nasz gust literacki na przyszłość, a Igrzyska śmierci lepiej niech nie stają się wzorcem, według którego ktokolwiek będzie wybierał dla siebie książki.
Podsumowując: pomysł pani Collins - interesujący, a sposób jego przedstawienia - żenujący. Nie polecam.

czwartek, 15 listopada 2012

Każdy ma swoją Krainę Czarów


E.:
          Po raz pierwszy zajrzałam do „Alicji w Krainie Czarów” będąc w podstawówce. W trakcie studiów moja przygoda z tą książką zaczęła się na nowo i trwa nadal. Jest to niewątpliwie dzieło doskonałe. Każdy może znaleźć w niej coś dla siebie. Pokazuje świat iluzji i absurdu. Świat, w którym zderzają się ze sobą wszelkie przeciwieństwa, w którym jednocześnie wszystko jest możliwe i niewykonalne. Świat cudownych przygód oraz koszmarów i utajonych lęków.
Tu przebywają tylko umysłowo chorzy. Ja jestem chory i ty jesteś niezupełnie zdrowa na umyśle.
Wkraczając do świata Alicji trzeba się liczyć z tym, że nie jest on prosty. Przypomina labirynt, z którego trudno się wydostać, a każde drzwi otwierają drogę do kolejnych doświadczeń i uniesień. Rozwinięta symbolika nie pozwala na znalezienie tylko jednej interpretacji tego dzieła. Polski tłumacz, Maciej Słomczyński, stwierdził, że jest to nie tylko cudowna bajka dla dzieci, ale również arcydzieło opisu pracy ludzkiej podświadomości.
źródło: lubimyczytac.pl

Akcja „Alicji w Krainie Czarów” toczy się na pograniczu jawy i snu. Tytułowa bohaterka wpada do nory podczas gonitwy za Królikiem (dobrze, że nie były to białe myszki). Kraina Dziwów, do której dostaje się dziewczynka, jest miejscem pozbawionym logiki, miejscem nierealnym.

Po przeczytaniu tej powieści zachęcamy do skorzystania z wycieczki, w ramach której każdy znajdzie coś dla siebie. Miłośnikom literatury oraz prasy proponujemy zapoznać się z Krainą Sławomira Mrożka. Wywiad ukazał się w majowym wydaniu czasopisma „Zwierciadło”. W sieci dostępny jest TU.

Wielbiciele filmu mogą obejrzeć film Jana Lenicy z 1962 roku pt. „Labirynt”. Do dnia dzisiejszego budzi on emocje. Stale podejmowane są próby interpretacji jego treści w coraz to innym kluczu znaczeń. Film po dokonaniu opłaty można zobaczyć TU.


M.:
Posługując się słowami pewnego słynnego Żyda - dokonało się! Długa jest droga od pomysłu do jego realizacji ;) Zasiadłam przy kubku waniliowej kawy próbując przypomnieć sobie swoje odczucia dotyczące "Alicji"; w ramach przypomnienia obejrzałam film Lenicy, wskutek czego zrodziły się w mej głowie pewne refleksje, którymi Was, Szanowni Czytelnicy, uraczę. "Alicja" jest zapisem sennych marzeń, które tak rzadko pozwalają się złapać i ubrać w słowa. Ta oniryczna absurdalność jest szalenie pociągająca. Brak przewidywalności budzi niepokój i fascynację, która w ostatecznym rozrachunku zwycięża. Podczas podróży po Krainie Czarów należy odłożyć na bok logikę, wyzbyć się wszelkiej racjonalności, by móc w pełni cieszyć się surrealistycznym klimatem.
Kiedyś byłaś bardziej. Jesteś o wiele mniej bardziej. 
          Podczas lektury można sobie uświadomić ograniczenia, którymi spętała nas dorosłość - brak otwartości i spontaniczności, wymagana poprawność polityczna i społeczna czynią nasze życie szarym i nudnym, niszczą zdolność odnajdywania radości błahych sytuacji. 
A co to znaczy, że coś wypada? Gdyby ludzie umówili się, że wypada nosić twaróg na głowie - nosiłabyś?
          Gdy przestawimy już swoje myślenie, zdobędziemy się na luz i swobodę, czeka nas szalona wycieczka krajoznawcza w towarzystwie wielu dziwacznych, acz sympatycznych postaci. Przesłanie opowieści? Warto czasem być dzieckiem. Dzięki temu można odkryć zapomniany wymiar naszego życia. Wiem, zabrzmiałam jak Paolo Coelho, ale cóż... Czasem inaczej się nie da.

        "Alicja w Krainie Czarów" ma dla mnie bardzo pozytywny wydźwięk. Mimo iż dziewczynka trafia do miejsca, którego nie rozumie, elastycznie reaguje na spotykające ją zdarzenia, dzięki czemu oswaja ten świat i czyni go bardziej "swoim". Gdy pół roku temu zacni panowie Ł. M. i K. M. zaprezentowali nam animację J. Lenicy, zauważałam więcej elementów łączących "Alicję" i "Labirynt". Po ponownym zobaczeniu "Labiryntu" (jako osoba całkowicie zdemoralizowana i zła do szpiku kości, obejrzałam to za darmo YouTubie;) odniosłam odmienne wrażenia.

           Główny bohater również trafia do świata pełnego absurdów i paradoksów, lecz mimo usilnych starań nie potrafi się tam odnaleźć. Bardziej niż z "Alicją" nasuwają mi się skojarzenia z mitologicznym Ikarem, ponieważ mężczyzna podróżuje za pomocą przypiętych skrzydeł. Film utrzymany jest w niepokojącym klimacie rodem ze stronic powieści F. Kafki, w którym spotkać można hybrydy i potwory godne S. Kinga, a Wielka Dłoń, łapiąca wolną myśl, symbolizowaną przez gołębia i śledząca ruchy bohatera zdaje się należeć do Wielkiego Brata z "Roku 1984" G. Orwella. A zdjęcia niepowstrzymanie kojarzą mi się z twórczością E. Geta-Stankiewicza (człowiek-robot, goniący Ikara, ma wręcz jego twarz.

          Mało tu powiązań do "Alicji", chyba że mówimy o Krainie Czarów znajdującej się po Ciemnej Stronie Mocy ;) Jestem ostatnią osobą, która powinna się wypowiadać na temat filmów, ale gorąco polecam do obejrzenia tę animację (która jest uważana za jedną z lepszych na świecie - jak wyczytałam w Internecie). Oczywiście, nie nadaje się na romantyczny wieczór z drugą połówką. Chociaż...;)

Koniec przemyśleń. Czas powoli kierować swoje kroki w kierunku łóżka, gdzie w objęciach Morfeusza będę tworzyć własną Krainę Czarów.