wtorek, 23 kwietnia 2013

Idealny prezent na Światowy Dzień Książki - "Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe"

P.:
 
Dziś przypada Światowy Dzień Książki. Warto uczcić go recenzją świetnej lub też jakiejkolwiek książki, czy jakąkolwiek recenzją :)
Jako, że, jak już wspomniałam, rozczytuję się z lubością w fantastyce, zrecenzuję książkę z tego gatunku.
"Opowieści z Meekhańskiego pogranicza" Roberta M. Wegnera pretendują do mojej ulubionej serii książek fantastycznych. Spoglądam właśnie na swoją biblioteczkę, a tam widzę dzieła takich autorów jak: Ursula Le Guin, Tolkien, Lewis, Lawhead, Martin. Zacnie, zacnie... jednak właśnie "Opowieści..." czytam obecnie po raz czwarty i ponownie nie mogę się od nich oderwać... To coś znaczy (szczególnie dla mnie:). Wciskam te książki każdemu, kto zdradza w mojej obecności choćby cień zainteresowania literaturą, czy temu, kto od niechcenia rzuci przy mnie nieopatrznie słowa "Nie mam co czytać". Cytując Piotra Żyłę "He he he", już jesteś mój i chcąc nie chcąc będziesz musiał przeczytać "Opowieści"! Ostatnio udało mi się "zmusić" do przeczytania serii moją przyjaciółkę, która zastrzegła, że nie lubi fantastyki i nie chce czytać nic o jakiejkolwiek przemocy. Hmmm... Świat Meekhanu jest oczywiście pełen magii i dziwnych postaci, no i trzeba otwarcie powiedzieć, ocieka przemocą... Niemniej jednak moja przyjaciółka, po przeczytaniu ostatniego tomu, przybiegła do mnie z rozpaczliwym zapytaniem "Kiedy wyjdzie następny?".
Przejdźmy do rzeczy.
Pierwszy tom serii otwierają "Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe". Dwa ostatnie słowa wyznaczają nam dwie części książki. W pierwszej poznajemy północ dzięki Górskiej Straży, a dokładniej dzięki Szóstej Kompanii Szóstego Pułku,  pod dowództwem młodego porucznika o ciekawym imieniu Kenneth-lyw-Darawyt. Już od początku musimy się przyzwyczaić do obco brzmiących imion i nazw, które odczytujemy w zasadzie według własnego widzimisię, gdyż nie ma żadnej wykładni języka, czy fonetycznej transkrypcji. Dlaczego tak jest? Mam swoje podejrzenia, ale o tym później.
Porucznik Szóstek jest dowódcą ledwie od roku, ale w działaniu kieruje się inteligencją, logiką (co nie jest takie oczywiste wśród rządzących, jak wiemy), dobrem swego oddziału oraz oczywiście rozkazami. Jego podwładni, z małymi wyjątkami, nie ufają mu, bo jak tu zaufać nieopierzonemu oficerowi? Jedynym jego atutem są rude włosy, gdyż wszyscy wiedzą, że góry lubią czerwonowłosych. Sympatia gór wobec tego, co się w nich czai jest bardzo istotna. Może ocalić życie. Każda z opowieści północy, to historia, w której Szósta Kompania wykonuje jeden z rozkazów dowództwa, a te coraz częściej stawiają Szóstki wobec wielkiego niebezpieczeństwa, grożącego im ze strony ludzi, pomiotników, obcych plemion, czy czarodziei z przeróżnych gildii. Tam, gdzie interesy wszystkich się zbiegają, tam musi wybuchnąć moc i polać się krew. Nie będę przytaczać szczegółów fabuły jakiegokolwiek opowiadania, by nie odbierać ogromnej przyjemności czytania każdej strony.
W drugiej części "Opowieści..." znajdujemy się na południu Meekhanu w domu bogatego kupca Aerina ker Noel. Jest on ojcem dwójki nastolatków Eratha i Isanell i mężem Ellandy. Rodzice żony, a także kuzyni zostali wymordowani przez Issarów. To koczowniczy lud o dziwnych zwyczajach, korzeniami swymi i historią sięgający daleko poza historię Meekhanu, aż do czasów wojen bogów. Dla nich legendy o nieśmiertelnych i cesarzach są prawdą, są historią, którą pielęgnują, by przekazać dalszym pokoleniom. Lud Issaram to najlepsi wojownicy w imperium, biegli w każdej sztuce walki i znający każdy rodzaj broni. Wierzą, że spojrzenie ludzkie jest w stanie odebrać duszę. Noszą więc wśród obcych zasłony na twarzy, gdyż ktokolwiek ujrzy twarz Issara, musi umrzeć. Kupiec Aerin podczas jednej ze swych handlowych podróży otrzymuje propozycję wynajęcia młodego wojownika do ochrony swojego domu. Korzysta z niej, gdyż sama obecność Issara podnosi jego prestiż i często ułatwia negocjacje handlowe. W takich okolicznościach poznajemy Yatecha, owego młodego wojownika, o twarzy ukrytej za ekchaarem. Jest opanowany, spokojny, cierpliwy i małomówny, niedościgniony w walce, podczas której często wpada w trans khaan's. Wówczas jego miecze zamieniają się rozświetloną błyskami plamę, co jest rzadkością nawet wśród jego ludu. Opowieści południowe to strona po stronie historia Yatecha, dzika, piękna i tragiczna zarazem. Wiedzie ona do spotkania z osobą, która jest poszukiwana w całym Imperium. Osoby obdarzonej mocą tak wielką, że może odmienić losy całego kraju. W jej oczach, jak określiła mała dziewczynka, rozlał się obłęd i coś obcego, jaszczurzego i jadowitego.
Cóż powiedzieć więcej, by nie zdradzać choć cienia arcyciekawej fabuły każdego z opowiadań? Jeśli jeszcze nie czujecie się zachęceni, dodam jeszcze kilka słów wyjętych wprost z książki. Są to jej ostatnie zdania, nie zdradzają niczego z fabuły, więc mogę sobie na to pozwolić. "Chwiejnie, jak w koszmarze, dochodzi do wyłamanej futryny i wygląda na korytarz. I zaczyna krzyczeć". Czy naprawdę nie masz ochoty przeczytać dlaczego? He he he....
"Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe" to opowiadania o honorze i wierności, o przyjaźni i bohaterstwie, o prawdziwych wartościach, którymi chcemy się kierować w życiu, ale nie zawsze nam to wychodzi. Jest to książka napisana przez Roberta M. Wegnera z wielkim rozmachem, a zarazem bardzo plastycznie. Bohaterowie są bardzo spójni i realistyczni (na ile można to powiedzieć o postaciach ze świata fantasy:), wzbudzają w czytelniku całą gamę emocji, od gniewu, przez wzruszenie do mimowolnego uśmiechu. Ostatnio w fantastyce panuje trend, by książki tego gatunku zawierały w sobie bogate, częste i szczegółowe opisy erotyczne, ocierające się o pornografię. Na szczęście pan Wegner nie idzie w tę stronę, jeśli coś więcej łączy bohaterów, niż słowny flirt, to autor opisuje to tak, że wiemy, co ich łączy. Jeśli bandy zbójeckie gwałcą, to nie musimy czytać o szczegółach owych gwałtów. "Opowieści..." nie muszą wabić czytelników erotyką, fabuła jest tak pochłaniająca, że nie potrzeba jej tanich chwytów rodem z "Pieśni Lodu i Ognia". Fanów "Gry o tron" proszę o wyrozumiałość. Dzieło życia Martina jest świetną fantastyką, pod wieloma względami, wciągające niczym czarna dziura, jednak niemal pornograficzne opisy pojawiające się coraz częściej na stronach jego książek działały na mnie bardzo zniechęcająco. Jednak, jeśli ktoś bardzo chce poczytać o masturbujących się co rusz kobietach, gwałtach przedstawionych nazbyt realistycznie i nazbyt często, to oczywiście "Pieśń Lodu i Ognia" spodoba mu się także pod tym względem. Jednak za brak takich opisów, jestem osobiście wdzięczna panu Wegnerowi. Pełno natomiast w "Opowieściach..." obcych imion i nazw, które nie pochodzą ze znanych nam języków. Myślę, że autor użył tego zabiegu na wszelki wypadek, gdyby seria miała być przetłumaczona na inne języki... Być może to tylko moje domysły, ale życzę tego z całego serca, zarówno autorowi, jak i czytelnikom, gdyż warto, aby świat Meekhanu poznała jak największa rzesza odbiorców.

środa, 27 marca 2013

Jeśli macie czas, to przeczytajcie. Jeśli nie macie, to też przeczytajcie.

M.:
Krótka historia czasu - Stephen William Hawking

Pierwsza moja lektura tego typu. Najpierw w ramach wprawki obejrzałam program o autorze, znaleziony na YT. Nie mam pojęcia, czy Hawking nie był czasem gloryfikowany w tym programie; nie obchodzi mnie to nic a nic. Według mnie człowiek, który mimo wyroku spowodowanego chorobą walczy, który nie popada w apatię i bierność - zasługuje na najwyższy szacunek. I taką też estymą darzę niniejszego fizyka. A teraz koniec z czołobitnością w stosunku do tego pana, nie chcę mieć na pieńku z jego żoną ;)

Książkę przeczytałam, ale mimo tego faktu nie czuję się uprawiona do wypowiadania się na jej temat... A to z tego powodu, iż prawdopodobnie zrozumiałam nie więcej niż 1/10 treści (jakbym zrozumiała wszystko, poznałabym myśli boga - takie małe nadużycie cytatu:) Hawking doprawdy łopatologicznie tłumaczy podstawy fizyki, których niestety ja nie jestem w stanie ogarnąć swym maciupeńkim móżdżkiem mimo usilnych starań. W "Krótkiej historii czasu" można natknąć się na smakowite kąski w postaci ciekawostek dotyczących kulisów odkryć fizycznych lub ich twórców, co naprawdę uprzyjemnia lekturę.

To moje niezrozumienie treści wywołało jednakże niepowstrzymaną falę refleksji. Nie zrozumiałam, bo:
1) mój mózg jest wielkości ameby, składa się z jąderka pluskającego się w cytoplazmie i odpowiada jedynie za podtrzymywanie funkcji życiowych,
2) jak byłam mała, dostałam młotkiem w głowę, a uderzenie na stałe uszkodziło płaty mózgowe odpowiadające za rozumienie zjawisk fizycznych,
3) mamy w Polsce jałowy system szkolnictwa.

Szkoda, że nie możecie poczuć frustracji, która toczyła me ciało niczym czerw piaski pustyni na Diunie! Dostawałam szału nie mogąc pojąć podstawowych pojęć. Czy po 7 latach od skończenia liceum naprawdę nic nie pamiętałam z lekcji fizyki? Otóż - nic. Czy gdzieś w naszym kraju znajduje się szkoła, w której lekcje fizyki prowadzone są w ciekawy sposób? Jak się znajdzie jedna, dajcie adres. W polskich szkołach fizykę przedstawia się w sposób tendencyjny, całkowicie oderwany od praktyki; zazwyczaj poznaje się ją jedynie drogą teoretyczną, co czasem może utrudniać, a nawet uniemożliwiać zrozumienie nastolatkom, których myślenie abstrakcyjne jest w fazie kreacji. A potem wszyscy się dziwią, czemu mamy samych humanistów... Nie ma w tym nic szczególnego, jeśli zważy się na fakt, jak niezwykle skutecznie zniechęca się do nauk ścisłych. 


Ale, ale... Czemu sięgnęłam po tę książkę, skoro już na starcie miałam pewność, iż przekracza ona moje zdolności poznawcze? Z prostego powodu - z ciekawości. Chciałam się dowiedzieć, jak funkcjonuje miejsce, w którym przyszło mi wieść egzystencję. Czemu ta egzystencja jest właśnie taka? Co wpłynęło na jej kształt? I będę gorąco polecać tę pozycję wszystkim, ale to wszystkim! Dzięki niej odkryłam rodzaj magii, o którego istnieniu nie miałam pojęcia! To nie jest magia rodem z powieści fantasy, nie spotka się tu efów, smoków czy trolli jedzących zupę z cebuli i tych pierwszych wymienionych ;) Można jednak natknąć się na tajemnicze siły, których zazwyczaj nie zauważamy, przyzwyczajeni do ich obecności. Siły, poprzez które nasz świat wygląda, jak wygląda; cząstki, które istnieją, ale nie można ich zważyć ani zaobserwować bezpośrednio; fale, kwanty, kwarki, grawitony - moje uszy odbierają te słowa jako zaklęcia wypowiadane w nieznanym języku. Pozwolę się posłużyć słynnym internetowym cytatem, który bezustannie towarzyszył mi podczas czytania: "Pszszsz... Mózg rozjebany!" (wybaczcie wulgaryzm!)


Lektura ciężka dla "fizycznych" ignorantów mnie podobnych. Warto jednak włożyć troszkę wysiłku i spróbować pojąć choć część "Krótkiej historii czasu". W zamian można zyskać nową perspektywę, zatracić to ludzkie zadufanie w sobie i zbytnią pewność siebie, bo tak naprawdę jesteśmy tylko mikroskopijnym pyłkiem na planecie podobnej do małej niebieskiej kropki.

Tako rzekłam ja ;)

niedziela, 17 lutego 2013

Martwy aż do zmroku niechaj pozostanie martwym i nocą

    M.:

Martwy aż do zmroku - Charlaine HarrisCudowny odmóżdżacz, dorównujący serii Zmierzchu. Jeśli pragniecie dostąpić błogiego stanu pauperyzacji intelektualnej - musicie to przeczytać!

Książka leżała na półce w moim pokoju i patrzyła na mnie, patrzyła... Wreszcie zaczęła intensywniej łypać i w chwili kryzysu uległam - ściągnęłam z półki i otworzyłam. Jak otworzyłam, tak przeczytałam; człowiek prześlizgnie się po tej książce jak koleś po basenie w reklamie Gillette. Lektura szybka, łatwa, prawie bezbolesna. Zaznaczam, że nic nie wiedziałam o tej książce oprócz tego, iż traktuje o wampirach; serialu nie widziałam, bom zacofana; żadnych uprzedzeń do niej nie żywiłam, a złośliwe komentarze na jej temat wynikają tylko z tego, że jest kiepska.

Już od pierwszych chwil irytowała mnie postać głównej bohaterki. Jej naiwność doprowadzała mnie do szału. Oczywiście, Sockie fascynuje się wampirami i posiada pewien dar, który wyróżnia ją z tłumu i czyni outsiderką. Co mamy dalej? Komercyjnie chwytliwy schemat: w mieście pojawia się wampir, pierwsza rozpoznaje go Sockie, potem ratuje, potem on ją ratuję, a jak się tak już wspólnie poratowali, to następnie pojawia się wielka, acz niechciana miłość i komplikacje wynikające z tego ludzko-wampirycznego mezaliansu. Jacy są Sockie i Bill? To niesłychane, ale... Tak, są piękni! A ona pięknieje z każdą chwilą, czym zwraca na siebie uwagę płci przeciwnej; która to, nota bene, do tej pory miała ją głęboko w poważaniu jako małomiasteczkową wariatkę. Ach, zapomniałabym o niezwykle oryginalnym wątku! Otóż w Sockie zdaje się być zakochany jej szef, który rekreacyjnie zmienia się w zwierzęta. Ciężko jest utrzymać treść żołądkową na miejscu, uwierzcie mi.

Dodatkowo w książce występuje tyle dziwnych niuansów psujących napięcie sytuacji... Przykładowo, w momencie, gdy główna bohaterka próbuje umknąć przed mordercą, który przebywa w jej domu, mamy krótki opis wiązania włosów w kucyka, coby jej nie przeszkadzały podczas ucieczki. Hmmm... Brawo, Sockie! Ty przebiegła bestio! Nie spodziewałam się po tobie takiej zapobiegliwości! A ja, głupia! zamiast wiązać włosy, brałabym noże z kuchni, żeby zdekapitować łotra ! Człowiek uczy się przez całe życie, nie ma co...

Wampir z "Martwego aż do zmroku" nie jest tak staroświecki jak Edward ze "Zmierzchu". Cnotliwością nie grzeszy, zatem nie trzeba czekać do ślubu i bzyka ją dosyć często. Tylko że ja nie lubuję się w tanich, harlequinowskich opisach scen łóżkowych (jak ona gryzła jego włosy na piersi, bleeee), zatem wrażenia to na mnie nie wywołało żadnego (a z moim libido jest wszystko w porządku, żeby nie było:) No i w tej serii książek wampiry mają krew, co rozwiązało moje dylematy związane z erekcją wampirów (jak Edward mógł mieć erekcję, skoro nie miał krwi?!), ale i nastręczyło kolejnych - po co martwemu krew? Ale być może wynikają one z mojej ignorancji i braku wiedzy o wampirach.

Zdecydowanie jestem za stara na tego typu literaturę. Zero przyjemności, a wręcz niesmak jakiś pozostał, iż w ogóle to przeczytałam.

wtorek, 12 lutego 2013

Metro 2033

P:

Mam na imię Artem. Urodziłem się jeszcze na górze, więc moja skóra nie jest tak blada, jak tych, którzy przyszli na świat pod ziemią i nigdy nie byli na powierzchni. Jednak zarówno dla nich, jak i dla mnie domem jest metro, jedyne miejsce, gdzie mogą żyć ludzie po wojnie nuklearnej. „Dom” ten to mroczny labirynt stacji i tuneli. Mówią, że ludzie w nich giną i nie można znaleźć ich ciał. Mówią, że kto nie zna melodii tuneli, może w nich oszaleć ze strachu. Można usłyszeć przerażające rzeczy od straganiarzy handlujących wszystkim, co można kupić za naboje. Czasem nawet, łamiącym się głosem, opowiadają o życiu na ziemi, zanim została zniszczona. Ja natomiast powinienem im powiedzieć o tym, że już raz byłem na powierzchni… Widziałem gwiazdy i przestrzeń nieograniczoną ścianami metra! Widziałem też mutanty żyjące na napromieniowanej powierzchni i ledwo zdążyłem ujść z życiem. Być może nie na długo je zachowałem, bo uciekając zostawiłem otwartą śluzę. Od tej pory mutanty schodzą do naszej stacji, a wraz z nimi pełznie strach wgryzający się w mózgi i doprowadzający ludzi do obłędu. Pojawiają się też w moich snach, są coraz bliżej… Swoją tajemnicę wyjawiłem tylko jednej osobie: stalkerowi. To człowiek legenda. Jeden z nielicznych mających odwagę wyjść na powierzchnię, by stawiając czoło śmierci, zdobyć rzeczy potrzebne nam do życia: benzynę, części zamienne, czy amunicję. Niektórzy przynoszą nawet książki! Stalker powiedział mi, że to, co zrobiłem może oznaczać śmierć nie tylko dla naszej stacji, ale i dla całego metra… Poszedł to sprawdzić. Jeśli nie wróci, mam za wszelką cenę dotrzeć do Polis. Stacji, której nazwa wymawiana jest ze czcią przez wszystkich ludzi, nawet tych, którzy nigdy na niej nie byli. Mam znaleźć pewnego człowieka i coś mu przekazać. Boję się. Czy mam wejść w ciemne i niebezpieczne tunele sam? Czy uda mi się sprowadzić ratunek dla mojej stacji? Czy znajdę odpowiedzi na nękające mnie pytania? Stalker nie wrócił. Muszę już iść. Idziesz ze mną?

M.:
P., intrygująca zachęta do sięgnięcia po twórczość Glukhovsky'ego! Przyznam szczerze, że sięgnęłam po tę książkę z czystego przypadku - byłam w domu i nie miałam nic do czytania; brat (który na jakiekolwiek słowo pisane miał gwałtowne reakcje alergiczne) polecił mi ją; pokazał kilka gier komputerowych, do których powstania przyczyniła się ta książka. Stwierdziłam, iż muszę się osobiście przekonać, czy treść faktycznie jest tak "żyzna" i inspirująca. I co? Wsiąkłam od pierwszej strony! Powieść posiada tak ukochany przeze mnie ciężki klimat, trzymający w napięciu, niepokojący i wręcz elektryzujący! Uwiodła mnie również przedstawiona różnorodność światopoglądów grup ludzi mieszkających w metrze; można dojść do ciekawych socjologicznych wniosków. A zakończenie - cudownie wywracające mózg lewą stronę, rozwalające go na kawałki! Założę się, że gdy skończyłam czytać tę książkę zza drzwi mojego pokoju wydobył się średnich rozmiarów grzyb atomowy :)
Metro 2033 bardzo, bardzo polecam! W przeciwieństwie do Metra 2034 ;P     

P: A widzisz! Mnie z kolei zakończenie totalnie rozczarowało i kazało się zastanowić nad niespójnością i niekonsekwencją całości :) Ja w ogóle nie lubię post-apokaliptycznych historii. Zaczęłam czytać Metro w Pe-Zetce jadąc do pracy i już po kilku stronach stwierdziłam, że duszę się w tym busiku, potrzebuję przestrzeni i światła. Gdy wysiadłam aż się uśmiechnęłam do siebie, że kilka pierwszych stron i taki sugestywny klimat! To mnie kupiło i dzięki temu polecam książkę każdemu :) A co do wniosków socjologicznych, to tu też bym podyskutowała. Może jakaś kawka? (Mogą być duże ilości;) Dziękuję za radę odnośnie do kolejnej części, nie przeczytam wobec tego.

niedziela, 20 stycznia 2013

Czarnoksiężnik z Archipelagu

P:

Niniejszym wprowadzam na salony tego bloga moją ulubioną literaturę, to znaczy - fantasy. Odkąd przeczytałam, mając lat 8-9, Siostrzeńca Czarodzieja, jedną z części Opowieści z Narni, nie rozstaję się z tym gatunkiem, a wręcz przeciwnie, pochłania mnie on coraz bardziej. Jako, że fantasy (nie mylić z fantastyką w całości), to mój ulubiony gatunek, należy go tu zainaugurować czymś klasycznym, wielkim - niekoniecznie objętościowo i bardzo dobrym. Choć zamierzam recenzować tu również słabe książki fantasy, to jednak zacząć wypadałoby czymś wspaniałym. Taki właśnie, w mojej opinii jest cykl Ziemomorze Ursuli Le Guin, amerykańskiej pisarki specjalizującej się w tej dziedzinie. Jest ona autorką wielu opowiadań, za które otrzymała bardzo wiele (mówiąc wprost-kilkadziesiąt) międzynarodowych nagród (wśród nich bardzo prestiżową Nagrodą Gandalfa, przyznawaną w latach 1974-1981 dla Wielkich Mistrzów. Warto przypomnieć, że w 1974 r. nagrodę tą otrzymał Tolkien, a Ursula Le Guin w 1979 r.)
Podobno najsłynniejszym cyklem napisanym przez amerykańską pisarkę jest właśnie Ziemiomorze. Składa się na nie pięć książek (właściwie sześć, ale Opowieści z Ziemiomorza są tylko opowiadaniami osadzonymi w tym samym świecie, nie związanymi fabularnie z pozostałymi częściami).
Wraz z Czarnoksiężnikiem z Archipelagu witam was w Ziemiomorzu. W świat ten, bardzo spójny (co w fantastyce jest bardzo istotne), wprowadza nas główny bohater - Krogulec. Młody chłopak, syn kowala, odkrywa przypadkiem, że wypowiadane słowa mają w sobie moc... Nie wszystkie słowa, ale te, które usłyszał od ciotki, wioskowej czarownicy, właściwie nikogo ważnego w społeczności, a już na pewno nikogo w hierarchii ludzi obdarzonych mocą. Ciotka jednak wprowadza go w świat magii. A magia ta to słowa-prawdziwe imiona rzeczy. Prawdziwe to znaczy słowa pradawnej mowy, zapomnianej przez wszystkich, mowy, którą władają smoki. Każda rzecz, każde miejsce, zwierzę, a także każdy człowiek ma swoje prawdziwe imię. Poznawszy je, człowiek uzyskuje władzę nad tym, którego imię poznał. W miarę gdy chłopiec poznaje prawdziwe imiona rzeczy (kilkunastu zaledwie, bo ile słów z pradawnej mowy mogła znać wioskowa czarownica?), staje się coraz bardziej pewny siebie i rośnie w dumę. Pewnego dnia, na skutek okoliczności, których nie wyjawię, by nie odbierać przyjemności czytania, Krogulcem zainteresował się wielki mag Ogion i zabiera chłopca do siebie, by stał się jego uczniem. Nauka ta jednak nie interesuje porywczego chłopaka, który jak najszybciej chce nauczyć się wielkich czarów, zamiast nabywania pod okiem Ogiona - wielkiej mądrości. Wybiera on naukę na wyspie Roke, gdzie Mistrzowie prowadzą szkołę dla młodych czarodziei. Brzmi znajomo? Komuś stanął przed oczami Harry Potter? Łaskawie przypominam, że Ursula Le Guin napisała Czarnoksiężnika z Archipelagu w 1968 r., pierwsza książka przygód Harrego Pottera została wydana prawie 30 lat później, w 1997 r. Jeśli ktoś sugerował się czyimś pomysłem w pisaniu swojej powieści, to z pewnością nie była to pani Le Guin. 
Wrócmy do Krogulca. Staje on w końcu przed Arcymagiem Nemmerle w szkole Roke i podaje mu list polecający od Ogiona. Zawiera on zaledwie jedno zdanie: "Posyłam ci kogoś, kto będzie największym z czarowników gontyjskich, jeśli świst wiatru mówi prawdę". Krogulec istotnie jest niezwykle utalentowany, szybko czyni postępy i równie szybko rośnie w pychę. Doprowadza ona do uwolnienia wielkiego zła, gdyż każdy rzucony czar niesie za sobą konsekwencje, narusza równowagę świata. Wielkie zło, niesie wielkie konsekwencje. Młody czarodziej musi uciekać...
Czas przerwać opowiadanie fabuły. Czy powiedziałam za dużo? Nie, na pewno nie. Moje wprowadzenie w świat Ziemiomorza jest bardzo powierzchowne, natomiast książka jest bardzo głęboka. Nie da się jej czytać bez zastanowienia nad samym sobą, nad tym, jacy jesteśmy naprawdę z naszymi zaletami i wadami, nad tym, do czego dążymy i ile, czy też kogo jesteśmy w stanie dla tego poświęcić, nie oglądając się na konsekwencje. Ucieczka Krogulca i jego przemyślenia stawiają przed nami wiele ważnych pytań, nad którymi warto i trzeba się zastanowić.
Czarnoksiężnik... jest pierwszą z cyklu książką, a warto dodać, że za każdą z nich pisarka otrzymała nagrody. Jeśli nie przepadacie za fantastyką, czy też nie mieliście z nią wcześniej do czynienia, to zachęcam byście sięgnęli po Czarnoksiężnika z Archipelagu. Nie jest to jakieś czary-mary dla dzieci, czy jak mawia mój znajomy "takie tam bajdurzenie", ale głęboka analiza człowieka osadzona w pięknym świecie Ziemiomorza. Szczerze polecam czytelnikom w każdym wieku.

piątek, 11 stycznia 2013

Stanowczo, łagodnie, bez lęku

P:
Na temat asertywności w ostatnim dziesięcioleciu napisano już wiele. Książka, którą pragnę dziś polecić jest polskim opracowaniem tematu, napisanym przez panią Marię Król-Fijewską. Książka, to dużo powiedziane, jest to cieniutka książeczka, ledwie 70 stron.
Do jej przeczytania zachęciła mnie pani doradca zawodowy (doradczyni zawodowa?!) słowami "to książeczka o asertywności we właściwej postaci, zanim zrobiono z niej to, co zrobiono". Czyli tłumacząc na nasze: zanim promując asertywność posunięto się za daleko i wykreowano postawę egoistycznego chama, który nie liczy się z nikim, poza sobą. 
Jako motto autorka przywołuje prawa człowieka wg Herberta Fensterheima, doktora psychologii i psychiatrii na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Cornella: Masz prawo do wyrażania siebie, swoich opinii, potrzeb, uczuć tak długo, dopóki nie ranisz innych. Masz prawo do wyrażania siebie - nawet jeśli rani to kogoś innego - dopóki twoje intencje nie są agresywne. Masz prawo do przedstawiania innym swoich prośb - dopóki uznajesz, że oni mają prawo odmówić. Są sytuacje, w których kwestia praw poszczególnych osób nie jest jasna. Zawsze jednak masz prawo do przedyskutowania tej sytuacji z drugą osobą. Masz prawo do korzystania ze swoich praw. Prawda, że brzmi dobrze? Aż ma się ochotę wziąć głęboki oddech i powiedzieć: "Tak, właśnie jest, mam swoje prawa, nie chcę być ich pozbawiana, ani pozbawiać ich innych". Tylko skąd się bierze mobbing w pracy? Przymus w kontaktach ze znajomymi? Niechęć do spotkań z osobami silniejszymi charakterem? Czy też strach przed sytuacjami, w których czujemy się przyparci do muru i wykorzystani? Przecież zawsze możemy powiedzieć krótkie słowo "Nie". Każdy zapewne dobrze wie, że to nie jest takie proste.
Maria Król-Fijewska nie przekonuje, że to jest proste, ale że jest to możliwe pod pewnymi warunkami, których spełnienie wymaga od nas pracy. Nie katorżniczej, lecz regularnej i konsekwentnej. Książka dzieli się na 13 wykładów, co ciekawe, nie-rozdziałów, ale właśnie wykładów. Porusza w nich bardzo ważne tematy, począwszy od wewnętrznego dialogu, który nieustannie toczymy sami ze sobą, a który jest punktem wyjściowym dla naszego myślenia o sobie samym, naszych relacjach i lęku z nimi związanym, przez obronę własnych praw na gruncie poza sferą osobistą, czy podejmowaniu inicjatywy w kontaktach towarzyskich, reagowaniu na krytykę, czy wyrażaniu własnego gniewu i sprzeciwu, a na asertywności wobec samego siebie kończąc. Słowem każdy wykład podejmuje bardzo ważny temat. Czytając je miałam wrażenie, że autorka mówi do mnie i mówi o czymś, co jest jej dobrze znane. Książka pełna jest przykładów, czyta się więc ją "lekko i przyjemnie", a co istotne, przykłady te odnoszą się do polskich realiów, więc łatwo odnajdujemy w nich siebie.  Warto dodać, że Maria Król-Fijewska jest
czynnym psychoterapeutą oraz autorką pierwszego polskiego podręcznika na temat asertywności, co oczywiście dodaje wiarygodności jej pracom. 
Osobiście nie lubię wszelkich psychologicznych, czy psychologizujących poradników, jednak książkę pani Król-Fijewskiej stanowczo, łagodnie i bez lęku polecam każdemu.